13 kwietnia

Wielka Czantoria. Tam, gdzie diabły, skarby, salamandry


Tegoroczną zimę żegnaliśmy w Beskidzie Sądeckim. Nadszedł czas, by powitać wiosnę! Na pierwszą wiosenną wędrówkę wybraliśmy Beskid Śląski. Postanowiliśmy w jednym dniu odwiedzić i Wisłę, i Ustroń, zajrzeć jedną nogą do sąsiadów i jeszcze trochę się zmęczyć. Nasz wybór padł na Soszów i Wielką Czantorię, ale tak kombinowaliśmy, że wyszła nam prawdziwa tęcza szlaków.


Wędrówkę zaczynamy w Wiśle, którą znacie już z wpisu o źródłach, nomen omen, Wisły. Tym razem marsz rozpoczynamy  nieco wcześniej, z dworca PKS przy ul. Lipowej. Wybieramy znaki niebieskie, biegnące doliną potoku Jawornik. Ale niech Was urokliwa nazwa nie zmyli, z uroczym spacerem wzdłuż wijącego się potoku pierwsza część trasy nie ma nic wspólnego. Wędrujemy po asfalcie, cały czas wzdłuż drogi i marsz umila nam jedynie widok szusujących pod Soszowem narciarzy.



Wreszcie niebieska farba prowadzi nas w lewo, na drogę gruntową i, co najważniejsze, otoczoną drzewami. Widoków nie ma tu zbyt wielu, ale zajęci jesteśmy poszukiwaniem wiosny pod nogami. I tak pośród kwiatów zawilców i śpiewu drozdów, kopciuszków i zięb docieramy do pierwszego naszego postoju - schroniska Soszów.



Schronisko powstało w 1932 r., rozbudowano je po wojnie. Z przyjemnością zalegliśmy na leżakach przed budynkiem. Przyznam Wam się - do szczytu Soszowa mieliśmy jakieś 10 minut wędrówki, ale dopadł nas leń i czas przeznaczony na spacer tam i z powrotem spędziliśmy nad kufelkiem ze złocistym płynem. Ale nic straconego, Soszów leży na Głównym Szlaku Beskidzkim (zerknijcie na moją Bucket list, GSB jest w planach), więc liczę, że nadrobię nieobecność w najbliższym czasie.



Tymczasem po wypoczynku na słońcu udajemy się w stronę dokładnie przeciwnie położoną, w kierunku przełęczy Beskidek. Wędrówka jest bardzo przyjemna, szlak może niezbyt widokowy, ale gęsto porośnięty buczyną, która wiosna wygląda bajecznie. Jedną nogą, tak jak sobie obiecywaliśmy wędrujemy przez Czechy, bo gsb na tym odcinku biegnie wzdłuż polsko - czeskiej granicy. Po kilku stromych podejściach docieramy wreszcie do celu. Stajemy na szczycie Wielkiej Czantorii.



Ale zanim opowiem Wam co tam można robić oprócz leżenia na słońcu, kilka słów poświęcić musimy tej wspaniałej górze. I jak zwykle pozostaniemy w kręgu legend, duchów i starych dziejów. Bo o tym, że Czantoria jest górą magiczną i niezwykłą wiedziano "od zawsze".

Kontrowersje wzbudza już sama jej nazwa. Znalazłam kilka wersji pochodzenia słowa czantoria, Wam pozostaje wybrać ten, który wydaje Wam się najbardziej prawdopodobny.
Pierwsza wersja mówi o olbrzymie Czantorze, który chciał zagrodzić drogę rzece Wiśle i został zamieniony w górę. Druga wersja odwołuje się do czasów wielkich najazdów tatarskich i mówi o tym, że na szczycie góry obóz rozbił sam Czyngis - Chan. Stąd miał kontrolować swoje wojska. Chan Toruim miałoby oznaczać po prostu namiot Chana. 
Pojawia się także wersja z pewnym ziółkiem zwanym czartoryjką, które obficie porastało stoki góry. A ostatnia wersja, moja ulubiona genezę Czantorii wywodzi wprost od "miejsca zrytego przez czarty". Zanim się roześmiejecie - ta wersja jest podobno najbardziej prawdopodobna, a Aleksander Brückner wyjaśnia, że czarty rozumieć należy jako... krety :) Ja żadnego kopca nie spotkałam, ale kto wie co tam się kiedyś działo :)

Jak każda góra niezwykła, Czantoria ma swoje tajemnice. Podobnie jak Giewont ukrywa w swoim wnętrzu śpiących rycerzy, którzy obudzą się, gdy będą Polsce potrzebni. Jeśli nie interesują Was rycerze, macie do wyboru jeszcze odszukanie skarbów ukrytych przez zbója Ondraszka.




My poprzestaliśmy na atrakcjach, które Czantoria oferuje przeciętnemu turyście. Na szczycie, po czeskiej stronie znajduje się wieża widokowa, na którą warto wejść ( bilet normalny - 6 zł), bo widok z góry jest bajeczny. Tyle że wieje okropnie, ale widać cały świat. Można także skorzystać z bufetu. Przy polanie Stokłosica, nieco poniżej szczytu przy czerwonym szlaku znajduje się górna stacja kolejki linowej, bo na Wielką Czantorię można wjechać.

Odpoczęliśmy i wyruszamy w dalszą drogę. Do Ustronia można zejść czerwonym lub niebieskim szlakiem. My wybieramy szlak czarny, bo nie mamy jeszcze dość przygód. Chcemy odwiedzić także młodszą siostrę - Małą Czantorię. Przy czarnym szlaku mijamy najpierw czeskie schronisko pod Czantorią, kilkadziesiąt metrów niżej polską Kolibę. Ale nie wstępujemy, choć smażone sery kuszą, przed nami jeszcze kawałek drogi. Czarny szlak pozwala cieszyć oczy widokami i nie powoduje zadyszki - bardzo mi się podoba. 




Dochodzimy do szczytu Małej Czantorii i znowu zmieniamy barwy, tym razem na żółte. I ten odcinek podobał mi się najbardziej. Znów wędrujemy bez widoków, wąską ścieżką trawersujemy zbocze, powoli tracimy wysokość, ale las bukowy jest tu bardzo urokliwy. Między siwymi pniami drzew kwitną śnieżyce wiosenne i zawilce. Na szlaku spotykamy także wybudzoną z zimowego snu królową Beskidów - salamandrę. Coraz częściej odsłania się przed nami biała plama Ustronia, bukowe, zeszłoroczne liście tańczą na wietrze, no cudnie jest.



Naszą wędrówkę kończymy w centrum Ustronia, na zasłużonym smażonym serze i zupie czosnkowej. I już jest naprawdę jak w raju.

5 komentarzy:

  1. Tereny znam i tęsknię jak Adam za Edenem...
    Ale mam nadzieję że wkrótce spakuję Żonę i plecak a potem powędrujemy tamtejszymi szlakami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Blisko i daleko jednocześnie, za daleko na wypad przed pracą, za blisko by planować z noclegiem, ale coś się wykombinuje.

      Usuń
  2. Piękna salamandra! Ja zazwyczaj w trasie fotografuję ptaki - specjalnie zainwestowałam w teleobiektyw, bo na samym początku niestety wszystkie zdjęcia wyglądały jak robione kalkulatorem ;) Piękne widoki, jak to w polskich górach!

    OdpowiedzUsuń

TOP